poniedziałek, 30 stycznia 2006

New York

Na lotnisku odbierają nas Michaelo i Anna. Dwaj Giovanni – członkowie klanu, który swój honor i sens istnienia uczynił z faktu, że zawsze można go kupić. Maksymilian musi płacić im naprawdę dużo, bo oprócz bezpiecznego schronienia mają dla nas sporo informacji.



Kuei Jin, której szukamy, wygląda na mocno zadomowioną w kontrolowanym przez Sabat mieście. Dla nas to obcy teren, a fakt, że każdy spotkany tutaj wampir jest wrogiem wcale nie ułatwia działania. Szlachetna Pani Li mieszka w hotelu Waldorf-Astoria, pilnowana przez grupę Sabatników z Czarnej Ręki. Ciężko będzie chociażby dostarczyć jej wiadomość, nie wspominając już o zorganizowaniu z nią spotkania – pod nosem ochrony. Punktem zaczepienia może być Abraham Thropeids, mający dług wobec naszego mocodawcy. Ale poleganie na honorze zdrajcy to ryzykowna opcja.



Limuzyna zatrzymuje się przed magazynem na przedmieściach. Nasze rzeczy – broń, masa broni – są już w środku. Giovanni zastrzegają jeszcze, że nie chcą zostać w żaden sposób powiązani z bałaganem, którego tutaj narobimy – i zostajemy sami.



Tak nam się wydaje. Po chwili Gabriel przerywa naszą dyskusję – siedzimy w pokoju strażnika, mając widok na resztę magazynu – uciszając nas. „Ktoś tam jest”. Jakiś ruch? Pęd powietrza? Szum? Jakby coś poruszało się po magazynie, niewiarygodnie szybko.



Nagle ktoś wpada między nas, roztrąca – jak mogliśmy dać się tak podejść? Mężczyzna stoi z nożem na szyi Wiktorii. Wampira nie jest łatwo zabić, ale ucięcie głowy to jedna z pewnych metod. Oczywiście, śmiertelny nie ma dość siły, by zdekapitować starego nieumarłego – ale obcy nie jest śmiertelnym. „Czego tu szukacie? To miasto Sabatu, a wy do niego nie należycie.”



Kłamać? Mówić prawdę? Któreś z nas zaczyna. „Jesteśmy tu z polecenia Maksymiliana Keath'a. Mamy interes do ubicia ze Szlachetną Panią Li...” Zniknął. Prawie w tej samej chwili trzaskają drzwi magazynu. Wampir, który przed chwilą groził Wiktorii ulotnił się tak szybko, jak się pojawił. Zawiadomi Sabat? Nie, sam był w stanie poważnie nas poturbować, nie potrzebowałby pomocy. Zatem sprzymierzeniec? Czy obserwator?



Rozmawiamy długo, odrzucając masę niedorzecznych pomysłów na nawiązanie kontaktu. Nie damy rady dostać się do niej przemocą, zresztą, z porywaczami mogłaby nie chcieć dyskutować. Zatem przekazać wiadomość. W końcu ustalamy dwa scenariusze, do wykonania równolegle. Może chociaż jeden zadziała.



Wiktoria przez eBay zamawia, z dostawą na jutro, jakiś chiński antyk, nadający się na prezent dla Pani Li. Nie wiemy nawet, czy Kuei Jin śpią, jak reszta wampirów, w ciągu dnia – ale postanawiamy spróbować przekazać przesyłkę... normalnym kurierem. W eleganckiej szkatułce telefon komórkowy... Czyżby za dużo Matrix'a?



Plan numer dwa – Abraham Thropeids. Gabriel i ja oddalamy się o kilkanaście przecznic od magazynu, dzwonimy z budki telefonicznej. Pewny siebie głos po drugiej zmienia się, gdy powołujemy się na zaległą przysługę dla wspólnego znajomego. Zmienia się jeszcze bardziej, gdy pada imię Maksymiliana i prośba o dostarczenie listu.



Ustalamy, że Abraham ma odebrać list jutro, ze skrytki pocztowej na lotnisku Kennedy'ego. Nie jest w stanie powiedzieć, kiedy przesyłka dotrze do adresata – najpewniej za mniej więcej tydzień, wg. niego tylko najważniejsi nieumarli w mieście mają kontakt z Panią Li.



W drodze powrotnej szybki posiłek – przypadkowy przechodzień, wciągnięty w cień zaułka. Krew nadal wywołuje we mnie niesamowitą reakcję, ale sam fakt polowania – polowania na ludzi – stał się czymś codziennym, faktem nie wartym wzmianki. Doceniam dobry posiłek, jak zwykły człowiek.



Do magazynu wracamy, gdy do świtu jest jeszcze tylko parę godzin. Każde z nas próbuje znaleźć sobie jakieś zajęcie, zabić czas. Gabriel w pewnej chwili wstaje bez słowa i wychodzi, ale nie jest to dziwne – nie udało mu się polowanie wcześniej.



Jakiś bezdomny ładuje się do magazynu, razem ze swoim wózkiem z klamotami. Zanim zdążę go wywalić, za nim wchodzi Gabriel, zapraszając go do środka. Bezdomny jest kobietą, starą babcią zakutaną w stosy szmat. Razem z nią do środka wbiega czereda kundli, od małych wielkości kota do bydlaków zdolnych przerazić każdego pitbulla.



„Szmaciana babcia” kontynuuje, zaczęte najwyraźniej wcześniej z Gabrielem, targi. Jej „szczep” może nam dostarczyć innego Kuei Jin, który wcześniej próbował zamordować Panią Li, ale został schwytany przez jej ochronę. Sabat nie poinformował o tym swojego „gościa” - trzymali zamachowca jako dodatkową kartę przetargową, na inną okazję.



Co w zamian? Ach, drobiazg. Wydobyć z pierdla niejakiego Jeremy'ego, jej krewniaka. W skrócie: Sabat trzyma wilkołaka pod kluczem, inne garou nie są go w stanie go wydostać. Naprawdę, wyciągnięcie go będzie pikuś. Taaak właśnie, wilkołaka. Pół tony mięsa, szponów i kłów. Przynajmniej w szale – ale budynek, obłożony srebrem i innym tałatajstwem, nie pozwala mu wejść w szał. Nie pozwala się tez zbliżyć innym wilkołakom, i tutaj właśnie pasujemy my. Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. No, pewne znaczenie ma też fakt, że Gabriel i Wiki w czasach dawno minionych zostali przez wilkołaki w Polsce oznaczeni jakąś pozytywną klątwą or sth. Dlatego stara z nami rozmawia, zamiast poszczuć swoimi pieskami. Które są tak naprawdę – no popatrz! - stadem wilkołaków, a ja nagle nie jestem już tak pewny siebie.



Targi zakończone, babcia razem ze swoją sforą na razie nas opuszcza. Czekamy do jutrzejszej nocy. Czuję się trochę jak przez turniejem, myśląc o walce... Nie do końca dociera do mnie, że planujemy właśnie masowe morderstwo – ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, dla korzyści obiecanych przez inną – tak samo nam obcą osobę. Na razie wszystko przykrywa dreszcz emocji – walka, walka!

czwartek, 19 stycznia 2006

Archont

Pierścień na moim palcu to właśnie znaczy. Archont klanu Brujah, wybrany przez Maksymiliana Keath'a, członka rady Camarilli. Kawałek metalu, odznaczenie nadane mi za wyświadczone przysługi, a zarazem zobowiązanie do służby. Pozycja, o jaką Nieumarli walczą czasem przez stulecia, osiągnięta przez młodzika przeistoczonego niecały rok temu.



Maksymilian zaproponował nam – Wiktorii, Gabrielowi i mi - służbę jako zapłatę za odpowiedzi, które mu przywieźliśmy. W kwietniu 2005, po ucieczce z Amsterdamu do Wenecji, w zamian za nasze wiadomości przyjął nas w swojej domenie. Po raz pierwszy od chwili, kiedy zaczęło się to całe szaleństwo, los dał mi wybór. Nasze ważne wieści – stos bzdur, jak się potem okazało – były naszym biletem na arenę gier starych Nieumarłych. Tych samych, w których niedawno uczestniczyłem jako zwykły pionek.



Następny poziom. Spadają maski, tylko po to, by odsłonić kolejne. I następne, bez końca tych gier, w końcu to kłamstwa nagromadzone przez stulecia. Wenecja, Londyn, Paryż... W Amsterdamie przez przypadek natrafiliśmy na zwieńczenie intrygi rozgrywanej co najmniej od średniowiecza.



Nie mam cierpliwości, by opisywać kolejne ułudy, które przyjmowaliśmy za dobrą monetę. W niedzielę, w Nowym Jorku, dowiem się, czy znów pogoniliśmy za cieniem. Tak, biorę udział w tej grze – mimo, iż wtedy, w Wenecji, Maksymilian dał mi wybór: zamiast ryzykować, jak szaleniec pchając się w rozgrywki potężnych, mogłem zniknąć ze świata nieumarłych, próbować żyć normalnie. Jeśli byłoby to możliwe, jeśli ktoś nie przypomniałby sobie o moim udziale np. w spaleniu biblioteki uniwersyteckiej w Amsterdamie, jeśli wrogowie moich tymczasowych sprzymierzeńców nie znaleźliby mnie w mojej kryjówce, jeśli...



Ale miałem wybór. I wybrałem działanie, walkę i pewnie szybką Ostateczną Śmierć, a nie udawanie śmiertelnego, którym nie jestem i nigdy nie będę. Wybrałem stronę – choć może tylko do czasu, gdy spadną kolejne maski.



Minął niecały rok. Jestem tak daleko od tamtego Piotra, tamtego mnie, jak tylko mogłem się znaleźć.