piątek, 18 marca 2005

Welcome to Hell [czwartek, dzień]

Krzyk. Straszny, zwierzęcy wrzask bólu, wibruje w powietrzu, wyrywa mnie ze snu. Urywa się nagle, jak ucięty. Mimo, że przez szczelne rolety i grube zasłony nie przepuszczają w ogóle światła, moje ciało protestuje przeciwko działaniu o tej porze. Nieprzytomny, wstaję zastanawiając się, co się stało.


Łóżko obok mnie jest puste. Vanessa zniknęła. Wychodzę na korytarz, Wiktoria i Gabriel też przebudzeni. Ghoule patrzą na nas ze zdziwieniem. Mam wrażenie, że w powietrzu nadal słychać krzyk. Poruszamy się powoli jak na zwolniony filmie, nieumarły organizm pragnie zapaść się z powrotem w sen. Gdyby nie przerażenie, jakim napełnił nas słyszany przed chwilą wrzask nie podnieślibyśmy się nawet z łóżek.


Światło. Prze uchylona klapę prowadzącą na poddasze wlewa się światło słońca. Instynkt każe trzymać się z daleka od jasnej plamy na podłodze, nawet patrzenie w jej stronę sprawia ból. Gabriel zbiera siły, szybko wspina się schodkami na górę. Jeszcze zanim wystawia głowę przez otwór prowadzący na górę, jego ubranie zaczyna dymić. Szybkie spojrzenie, i spada na dół, uciekając przed palącymi promieniami. Twarz ma mocno poparzoną. „Vanessa nie żyje.”

czwartek, 17 marca 2005

Welcome to Hell [środa]

Dziś - wyjątkowo udany dzień. Pierwszy od bardzo dawna. Ale o tym kiedy indziej, te zapiski są sporo do tyłu wobec rzeczywistości.


Kolejny dzień wolny w barze dla mnie. W piwnicy Underground przygotowania do rozmów. Ja razem z ghoulami i resztą koterii miejskiej robimy za obstawę. Starszyzna, lekko znudzona, czeka. W ciągu dnia jakiś ghoul potwierdził, że Vladyslav przyśle kogoś na rozmowy... Na przykład o tym, ile Księżna jest skłonna zapłacić za nienaruszonego Eryka. Po jakiejś godzinie pojawia się czterech osobników. Skórzane kurtki, podarte jeansy, tatuaże.


Zaczyna się pyskówka. „Najeźdzcy” nie mają ochoty zwolnić Eryka, zanim nie zakończą swoich interesów w mieście. Kiedy skończą? Jak będą mieli ochotę. I jak ich ochota najdzie, będą masakrować „bydło”. Co chwilę powołują się na rzeź w Rosji – na to, że wobec oszalałej Baby Yagi zostawiono ich samych na śmierć. Potem dowiaduję się, że chodzi o bardzo starego Nosferatu, który przebudził się z letargu w wyjątkowo kurewskim nastroju. Wymordował kilkuset Spokrewnionych na Wschodzie Europy. Na razie...


Na razie Aleksandra zerka porozumiewawczo na Sylvię. Księżna skinęła głową... Lasombra zmienia się. Delikatnie, może to tylko moja wyobraźnia... Ale cienie w pomieszczeniu nagle gęstnieją. Zaczynają się wić niezależnie od ruchu przedmiotów, łączą się w macki... Nagle stają się trójwymiarowe, jak gęsty dym w nagle przyciemniony świetle obejmują czterech przybyłych... Młodzi są przerażeni, cień obejmuje ich całych, zalewa... Aleksandra śmieje się, i nagle ten, który najbardziej pyskował drży... wybuch krwi na jego piersi, mroczny dym wydobywa się na zewnątrz... wiruje. Ciało upada, całkowicie pochłonięte przez cień.


”Dobrze. Skoro już wiemy, na czym stoimy, porozmawiajmy rozsądnie. Eryk ma być tutaj w ciągu pół godziny. Dalsza dyskusja potem.” Księżna wygląda na rozbawioną. Trzęsącymi się ze strachu rękoma jeden z obcych wyciąga komórkę. Krótka rozmowa. „Będzie.”


Mija może piętnaście minut. Do piwnicy schodzi Eryk. Wyciera zakrwawione ręce w podaną przez ghoula chustkę. „Przed wejściem w furgonetce są dwa ciała. Kierowcy nie byli zbyt przyjaźni.” Śmiech. Do trójki negocjatorów chyba dotarło, że sytuacja nie wygląda tak, jak myśleli... „Jutro nie będzie was w moim mieście. Rozumiemy się?” Sylvia ma naprawdę dobry humor.


Spojrzenie w stronę Aleksandry. Cienie znów się kotłują, znów gęstnieją... Zalewają dwóch z ocalałych gości. Dławią. Rozrywają na strzępy. Krótki jęk... I gdy ciemność rzednie, nie ma nic. Ostatni ucieka biegiem.


”Taak. Tę kwestię mamy chyba rozwiązaną. Teraz druga sprawa... Za dwa tygodnie do miasta przyjedzie Egzekutor Camarilli na inspekcję. Do tego czasu chcę, by nie było już śladów po tej wizycie. Ani po poprzedniej, złożonej przez Sabat. Wiktorio, według Huberta w Twojej domenie nadal pałętają się niedobitki Sabatników. Zajmij się tym jak najszybciej. Gabrielu – Hubert miał do Ciebie osobisty interes.”


Koniec spotkania. Noc jest młoda... Bez jakiegokolwiek pomysłu, idę z Wiktorią na spacer po jej terenach. Całe Bos En Lommer... jak tutaj znaleźć pojedyńczą osobę?


Na ranem, gdy już wracaliśmy do schronienia, trafił nam się fuks. Zauważam kobietę, dość młodą. Na nasz widok puszcza się biegiem, z powrotem w ulicę z której wyszła. Krótki pościg. Jest najwyraźniej wycieńczona, gdy ją doganiamy – przestraszona zwija się na asfalcie. Jak zmęczony menel, zwykły ćpun. Ale jest w niej coś szczególnego, zapach? Czyżby jakikolwiek zapach mógł się przebić prze ten smród niemytej od dawna skóry? Coś, po czym rozpoznajemy w niej Spokrewionego.


Wiktoria uspokaja ją, wciąga w rozmowę. Dziewczyna nie jest zbyt komunikatywna. Zresztą, gdy powoli wyciągamy z niej historię ostatnich tygodni – wcale się nie dziwię. Sabat – druga duża wampirza sekta – ma bardzo nieprzyjemne tradycje związane z tworzeniem potomków. Nowoprzeistoczony wampir, zanim odzyska przytomność, zostaje zapakowany w trumnę i zakopany w grobie. Gdy wyrwie się na powierzchnię – dostaje na dzień dobry strzał łopatą przez łeb. Co by za dużo od świata nie oczekiwał. Vanessa – bo tak nazywa się dziewczyna – została zakopana, o ile pamięta, razem z kilkunastoma innymi osobami. Mieli zostać przymusowymi żołnierzami w trwającej wtedy próbie najazdu. Mięsem armatnim. Zanim dała radę wyswobodzić się z grobu, sfora dawno o niej zapomniała.


Nie wytrzymuję tych bzdur, które Wiktoria jej wciska. „My jesteśmy inni. Lepsi. Nie przemieniamy nikogo na siłę. Nie niszczymy.” Jakby mnie ktoś kurwa pytał o zdanie. Jakby ktoś wziął pod uwagę, że jestem osiemnastoletnim gówniarzem, który może uważał –wtedy! –że jest samotny i nie ma nic do stracenia. Nie potrzebowałem tak brutalnego uświadamiania mi, jak mało wiem o świecie. Wybucham, komentuję. Podpuszczam, zaprzeczam prawie wszystkiemu, co powie. „Nie ma różnic, wszyscy jesteście tak samo potworni”. I dlatego moją winą jest to, co dzieje się później.


”Możesz żyć prawie normalnie.” Vanessa, wściekła, nie wytrzymuje. „Normalnie? Co ze mnie zrobiliście?” Unosi w górę dłonie. Nagle ciało nabrzmiewa, zmienia się. Skóra znika, na wierzch wychodzą kości, formują pazury. Zamiast rąk dziewczyna wyciąga teraz do nas długie, potworne ostrza. „Normalnie?” Stajemy w pół kroku. Skoczy na nas? Zaatakuje? Upada na ziemię, jej ręce zostawiają głębokie rysy w asfalcie. Długo trwa, zanim się uspokoi.


Docieramy do domu. Już prawie świt. Vanessa, umyta i w czystych rzeczach, wygląda zupełnie inaczej. Spokojniej? Tak się nam wydaje. W moim pokoju jest drugie łóżko, na którym układa się do snu. Zapadając w nicość zastanawiam się, czy nie zaatakuje mnie w ciągu dnia...

poniedziałek, 28 lutego 2005

Welcome to Hell [wtorek]

Nie poszedłem do roboty. Najchętniej nie robiłbym nic po tym, co wczoraj się wydarzyło. Z marazmu wyrwała mnie dopiero kobieta, która koło 23 zadzwoniła do drzwi. Wpuścił ją jeden z ghouli. Nawet nie przyszło mi do głowy zaprotestować, że wpuszcza bez żadnej rozmowy obcą osobę. Aleksandra była... piękna. Wspaniała. Niesamowita. Zapierająca dech (gdybym jeszcze oddychał). I była siostrą Wiktorii. Nieumarłą, tzn. obie zostały stworzone przez Gerarda. Poszły do jej pokoju porozmawiać, a ja z Gabrielem staliśmy jak wmurowani.


Cóż, panie po zakończeniu rozmowy wróciły w niesamowicie dobrym nastroju. Poszliśmy na spacer, oprowadzić gościa po nocnym mieście i przedstawić Księżnej. Sielanka, jakby nic się wczoraj nie zdarzyło.


O rzeczywistości przypomniało nagłe pytanie Aleksandry: „Czy śledzący nas od wyjścia człowiek jest waszym sługą?” Nie był, żadne z nas nawet nie zdawało sobie sprawy z jego obecności. Starsza siostra miała sposobność pochwalić się swoją mocą... Skręciliśmy w boczny zaułek, nasz ogon kilkadziesiąt metrów za nami. Aleksandra zniknęła w cieniu, rozmywając się zupełnie. Gdy obcy przechodził obok, z mroku wyłoniła się jej ręka, wciągając go za sobą... A zaraz potem Aleksandra stanęła znów obok nas, razem ze swoją ofiarą. „To jest Igor. Igor chętnie nam wszystko opowie, bo jest we mnie zakochany. Nieprawdaż, Igorze? A jeśli coś ominie, będę się gniewać. Nie chciałbyś tego, prawda?” Cielęcy wyraz na twarzy schwytanego na moment ustąpił trwodze.


Rzeczywiście, po drodze do Underground nieszczęśnik był bardziej niż chętny do współpracy. Wytłumaczył, że całą akcję rozpętał osobnik, który dwa dni temu pojawił się wśród rosyjskojęzycznych emigrantów - Vladyslav. W ciągu pierwszej nocy, obiecując łatwy zarobek, zebrał spory gang. Część ze swoich nowych podwładnych przemienił, resztę związał krwią. Niestety, Igor nie miał pojęcia, o co Vladyslavovi chodzi... ale wiedział, gdzie miał się spotkać ze swoim zmiennikiem.


Księżnej nie udało się uzyskać od niego nic więcej... Tak po prawdzie, bardziej zainteresowała ją osoba Aleksandry. Zainteresowała... Hmm. Tak, jak interesują się sobą dwa drapieżniki, kiedy jeden wejdzie na teren drugiego. Wiem, że między nimi jest jakiś stary zatarg, sprzed kilkuset lat. W każdym razie „prezent” powitalny w postaci skorego do rozmów Igora nieco ułagodził sytuację.


Przesłuchanie zakończone, ghoul został wysłany do Vladyslava z propozycją rozmów. Cóż, panie zakończyły wspominać stare czasy, a Aleksandra zaprosiła nas do „skromnego” hotelu, w którym się zatrzymała. No, jeśli penthouse w Sheratonie to skromne lokum... Ja... Ech. Wsiąkłem w Dooma3. Wiktoria z siostrą zostawiły nas, poszły na zakupy. Widać pewne rzeczy nie przechodzą nawet po śmierci.


Zaraz po ich wyjściu przyszedł Albert - kolejny ze starszych miasta. Dziwnie wyglądał. Ubrany zamiast w zwyczajne dla niego wytarte dżinsy i skórę – w garnitur, lekko za mały. Przytargał ze sobą wielki bukiet róż.. Cóż, nie zachowywał się jak starszy. Raczej jak gówniarz, który przyszedł się tłumaczyć przed panną... I z tego, co mi wiadomo, tak właśnie było. Tylko konsekwencje groziły mu trochę gorsze, niż scena przed znajomymi. Absurd...


Otworzyły się drzwi, Albert poderwał się natychmiast na nogi, lekko przerażony. Bardzo przypominał tego ghoula, którego nieco wcześniej tej nocy sponiewierała Aleksandra. A przecież nawet jej jeszcze nie widział. Siostry wróciły, Gabriel delikatnie dał znać, że należałoby się zmyć. Współczułem Albertowi? Czy zazdrościłem? Uroda Aleksandry zupełnie zamieszał mi w głowie. Już po wyjściu przypomniałem sobie o Natalii. Poczułem się kurewsko samotny. Nawet nie brak dziewczyny, znów myśli mi dryfują dokoła moich bliskich – kumpli, rodzeństwa... Koniec. Nie da rady wrócić.

czwartek, 24 lutego 2005

Welcome to Hell [poniedziałek]

Dwa dni nic nie napisałem, byłem zbyt rozbity. Teraz piszę w nadziei, że pomoże mi to ułożyć moje myśli.


Kiedy się przebudziłem w poniedziałek, ghoule Wiktorii pokazali mi nowy De Telegraaf . Jatka na posterunku policji w Havens, 24 osoby zabite, nikt nie przeżył. Cóż, miasto ma prawie dwa i pół miliona mieszkańców, może się zdarzyć jakiś świr. Już miałem się zmyć do klubu, kiedy pojawił się zdenerwowany Gabriel. Zwrócił uwagę na jedno ze zdjęć, na którym widać było namalowany na ścianie komisariatu dziwny symbol – odwrócone A wpisane w okrąg. Znak jak znak, dla mnie wyglądał jak kolejne graffiti. Wg. Gabriela jednak jest to symbol, którym posługują się wampiry z klanu Brujah. I oczywiście wywalenie go na ścianie, na miejscu masowego morderstwa jest poważnym pogwałceniem Maskarady. Tak więc nici ze spokojnej nocy. Szybki telefon do Księżnej – Eryk, jeden ze starszych, miał pogadać ze swoimi znajomymi z policji i dowiedzieć się więcej o zajściu. Jego telefon nie odpowiada, Sylvia chce, żebyśmy odwiedzili go w jego schronieniu.


Pod kamienicą, w której mieszkał stoją dwa radiowozy i straż pożarna. Fasada budynku w ruinie. Stada gapiów, nie można podejść bliżej. Jeden z nich mówi, że widział całe zajście: podjechała spora grupa na motocyklach, jedna furgonetka i zaczęli strzelać z broni maszynowej. Z kamienicy ktoś się bronił, policja odwiozła już kilka trupów. Zostały ciała, więc to nie wampiry... Co się dzieje? Kiedy Wiktoria idzie porozmawiać z policją, zauważam człowieka biegnącego w naszą stronę. Skórzana kurtka, stój członka motocyklowego gangu... Porusza się szybciej, niż żywy byłby w stanie. Zanim zdążę zareagować, wyciąga pistolet i oddaje jeden strzał. Jak na zwolniony mfilmie, Gabrielem nagle szarpnęło, wszystko wokół zostaje spryskane krwią. Pada na ziemię, na twarz. W plecach wielka dziura wyrwana przez pocisk. Natychmiast biegnie do nas kilku policjantów wraz z Wiktorią, napastnik gdzieś zniknął.


Człowiek zginąłby momentalnie. Wiem, że Gabriel żyje, ale jeśli odkryją to ludzie... Będzie co najmniej nieprzyjemnie. Nagle policjanci stają w miejscu. Kręcą się, jakby zapomnieli, o co im chodziło. Ludzie zupełnie przestali zwracać uwagę na naszą trójkę. Za to do mnie aż za dobrze dociera nagły smród, odór ścieku i gnijących szczątków. Za oba zjawiska odpowiedzialna jest ta sama osoba – stojąca obok nas spokrewniona. Ubrana w jakieś szmaty, o ciele groteskowo wykręconym, jej twarz jest makabryczną maską. Ludzie jej nie widzą – gdy idziemy za nią, tłum nas przepuszcza, ale nikt nie reaguje. Potwór prowadzący trupa.


Gdy nasza nieoczekiwana wybawicielka schodzi przez studzienkę do kanału, zaczynam protestować. Cóż, wobec polecenia moich „opiekunów” muszę ustąpić... Wyłaniamy się z powrotem przy tylnym wejściu do Underground. Ghoule – ochroniarze patrzą na nas z niechęcią, ale nie odważą się zaprotestować. Na zapleczu Gabriel relacjonuje zajście Księżnej. O otrzymanych przed półgodziną obrażeniach świadczy już tylko zniszczone ubranie.

I jakby tego nie było dość na jeden dzień – słychać samochód podjeżdżający pod wejście, krzyki ochrony... po czym miarowy ryk karabinu maszynowego. Drzwi i okno rozpadają się w chmurę odłamków. Sylvia nie stoi już między nami – zamiast niej, w stronę wyjścia pędzi obłok mgły. Wybiegamy za nią na dwór, w samą porę by zobaczyć, jak drugi z napastników wypada ze zmiażdżoną głową z furgonetki na chodnik. Drugi, bo jeden już tam leży. Zdecydowanie martwy. Z samochodu wyłania się Księżna : „Trzeci jest nieprzytomny, weźcie go do środka. I niech ktoś tu posprząta.”


Pochwycony – też ghoul – na wszelkie pytania odpowiada maniakalnym śmiechem. Jest odurzony jakimiś narkotykami. Kiedy Wiktoria zaczyna grozić mu bronią, rzuca się na nią. Zdążyłem go złapać... Prawie. Coś ciepłego spływa mi po rękach... Pistolet w rękach Wiktorii wystrzelił, gdy facet zacisnął na nim dłonie. Trzymam w objęciach świeżego trupa. Natychmiast się cofam... ubabrany krwią, szlamem, gównem z kanału.

niedziela, 20 lutego 2005

Sylvia Descartes

Dwa tygodnie przeszły. Już prawie miesiąc minął od mojej śmierci, niby wszystko zaczyna się stabilizować... Praca spokojna, jednak Holendrzy to nie to, co Polacy, w klubie jeszcze żadnej poważnej bójki nie było. A jednak... wyrwany z rodziny, spośród znajomych, jedyną osobą, z którą mogę pogadać po polsku jest Gabriel. Pewnie dlatego tak zjechałem Doktora w poprzednim wpisie. Dziadek sprawia wrażenie miłego człowieka...a potem wali tekst, że podobno przemianę można odwrócić, można stać się na powrót człowiekiem. Wziąłem to za dobrą monetę, pewnie gdybym wtedy pisał na bieżąco, inaczej bym go pokazał. Ale teraz wiem nieco więcej: dziadyga mnie bezczelnie podpuszczał, chcąc po prostu, bym się uspokoił... Dobra, po kolei.


Dziś do Chocolate Smoke przyszedł Spokrewniony. Przedstawił się jako Simon, potomek Księżnej w drugim pokoleniu. Przekazał, że Sylvia życzy sobie mnie dziś spotkać, a on zostaje żeby mnie zastąpić. Jeden z jej ghouli zawiózł mnie do jej rezydencji, gdzieś w Noord. Księżna czekała w oranżerii, siedząc w głębokim fotelu, z nogami na stole. Jak pewna siebie dwudziestoparoletnia dziewczyna, a nie kilkuwiekowe monstrum.


Nie będę streszczał całej rozmowy. Opowieść o jej przeistoczeniu (Florencja, trzynasty wiek), o śmierci i przeistoczeniu Martina de Grenada, mojego Ojca, kilka pytań o miecz, który otrzymałem (należał do brata Martina, śmiertelnego)...Najważniejsze dla mnie były odpowiedzi na moje pytania o powrót do życia.


Sylvia najpierw nie skojarzyła w ogóle, o co mi chodzi. Potem przypomniała sobie o legendzie krążącej wśród Spokrewnionych: o stanie, który nazywają Golkonda. Po pierwsze, nie jest on tak naprawdę życiem. Taki wampir nadal pije krew, nadal szkodzi mu słońce. Owszem, Głód nie ma nad nim już władzy, Bestia nie opanuje go pod wpływem strachu czy bólu... Główny haczyk, o którym dziadyga oczywiście nie wspomniał: Sylvia nie spotkała, przez siedem wieków, żadnego Spokrewnionego, któremu udało się osiągnąć nad sobą taką kontrolę. Każdy, o którym słyszała, liczył sobie przynajmniej tysiąc lat.


GR8. Kurwa, nawet gdybym mógł stać się z powrotem człowiekiem, to po chuj? Nie będzie żył nikt, kogo znałem. Świat zmieni się nie do poznania. A po przeżyciu dziesięciu wieków, chciałbyś zrezygnować z nieśmiertelności? Czy w ogóle byłbyś w stanie zrozumieć kogoś, kto nigdy nie spojrzał na życie ludzkie z perspektywy stuleci, kto nie widział powstania i upadku państw, narodów? Jeśli mam uciec, jeśli mam pozostać człowiekiem, to tylko teraz. To tylko przez śmierć. Ostateczną śmierć.

piątek, 18 lutego 2005

Amsterdam [dwa tygodnie temu, sobota]

Wysiadamy przed klubem Underground, w centrum. W środku techno, atmosfera podobna do poznańskiego 7th Heaven. Snoby i bogaci gówniarze. Łomot, dym, ciemno.. Zaraz przy wejściu schody na piętro, ochroniarze przepuszczają nas bez słowa. Za drzwiami gwałtowna odmiana – z piętra jest widok na imprezę na dole, ale oddziela nas od niej dźwiękoszczelna szyba. Ludzie kolebią się w takt muzyki, podrygują... a my patrzymy, niewidziani. Ma to być aluzja do pozycji Rodziny wśród śmiertelnych?


Przed wejściem krótkie wytłumaczenie od Marcina – Amsterdamem rządzi Sylvia Descartes, do której mam się zwracać per Księżna. Z jakichś powodów ( o nich dowiem się później) zgodziła się nas przyjąć i ugościć. Wchodzi piękna kobieta, wysoka, blada. Gdybym miał zgadywać, oceniłbym ją na jakieś 30 lat. Ale wiem, że jest przynajmniej kilka razy starsza. Krótkie wprowadzenie, Księżna udziela mi „Prawa Gościny”. Dowiaduję się, że jest matką Marcina. Matką W Ciemności, jak to patetycznie określają nieumarli. Czyli moja babką. Czyli – ma przynajmniej 600 lat. Sześć wieków.


Nie tylko my zajmujemy dziś czas dostojnej staruszce – po chwili pojawia się jeszcze kilka wampirów. Zostaję przedstawiony, ledwo rejestrują obecność młodzika. Dyskusja o jakichś miejscowych problemach przepływa nade mną, nie zajmując mojej uwagi. Słuchać zaczynam uważniej, gdy wyłapuje głos o wyroku dla niejakiego Mario. Sąd, proces? Gdzie tam - jeden rzucił jakąś uwagę, drugi zaproponował karę - śmierć. Brak sprzeciwu, koniec – jutro zginie, można rozmawiać o zbiorach ziemniaków. Shit!Chyba nawet Yakuza ma więcej skrupułów przed mordowaniem swoich członków.


Koniec spotkania, Księżna zatrzymuje dwójkę starszych. Jeden – Gabriel – wygląda na rok młodszego ode mnie, ubrany jest jak fan glam-rocka albo spedalony hipis. Druga osoba – Wiktoria – wygląda normalnie, jakieś może 26 lat. Krótkie czarne włosy. Ale już wiem, że wygląd tutaj nie ma najmniejszego znaczenia. Ach, jest jeszcze dziecko – dziewczynka – cały czas uczepiona nogawki Gabriela. Nie mówi, chowa się przed wzrokiem wszystkich. Jak na dragach.


Gabriel dostaje jako bonus opiekę nade mną – mówi po polsku, i nie jest takim idiotą, na jakiego wygląda. Schronienie (Nocleg? Ale przeciez to dzień będę przesypiał.) mam zapewnione w domu Wiktorii, na Bos En Lommer, gdzie mieszka cała trójka. Żebym się nie nudził, mam robić za ochroniarza w ich knajpie – Chocolate Smoke w Jordaan. Pensja, na jaką nie liczyłem za bardzo po skończeniu studiów - 1500€ na miesiąc. Więcej, niż zarabia mój ojciec w Polsce. Oczywiście całość do kieszeni, przecież nie mam pozwolenia na pracę. Oprócz tego „Prawo Gościny” – mogę polować w jego domenie. Czyli spora część Amsterdamu jest moim terenem łowieckim. Co będzie, gdy zapoluje gdzie indziej? Ach, po co pytać – złamanie Tradycji, kara jest stała.


[dwa tygodnie temu , niedziela]


Chwila bez nadzoru... z pierwszej kafejki wysłałem mejla do brata. Nie bardzo wiedziałem co pisać. Żyję (kłamstwo). Jestem w Amsterdamie, mam pracę. Szybko nie wrócę(a wrócę w ogóle?).


Pierwsza wizyta w klubie. Jeszcze trwa remont, gości brak. Jak się okazuje, moja nieznajomość holenderskiego nie jest przeszkodą – chyba każdy tutaj mówi po angielsku. Zazwyczaj lepiej ode mnie. Pogadałem z gostkami, którzy będą tu grać, i wkręciłem się na ich próby jako wokalista... OMG. Ale już chyba lepiej, niż goryl na bramce...


Kiedy zaczynam mieć wrażenie, że to wszystko będzie jakieś normalne, przychodzi posłaniec od Sylvi. Z tym tobołem, który Marcin taszczył ze sobą. Zgłupiałem, widząc zawartość. Półtorak z damastu, rękojeść zdobiona srebrem, rzeźbiona, inkrustowana. Wyglądający na autentyk z epoki. Fortuna, wart więcej, niż dobry samochód. Kiedy zaczynam przebąkiwać o oddaniu tego do muzeum, Gabriel cierpliwie tłumaczy, że ta broń nie służy do oglądania. Że najpewniej szybko będę jej używał. Jakoś mnie to nie cieszy.


Nad ranem jeszcze wezwanie od niejakiego Doktora Żiwago. Wiktoria z Gabrielem na baczność, ja mam jechać z nimi. Podobno to wyróżnienie, że stary pryk wymienił mnie z imienia. Na miejscu – mały domek przy bibliotece uniwersyteckiej, w środku miły staruszek. Jak się dowiem po wyjściu – starszy od całego miasta. Omawia interesy z moimi dwoma opiekunami, emocjonuje się manuskryptem z XII wieku. Ja dostaję jeszcze dobrą radę, by więcej do rodziny nie pisać, i spadamy. Radę. Sylvia została Księżna, bo dziadyga zasugerował, że to byłby dobry pomysł. I żadnego kontrkandydata już być nie mogło. Wspaniale. Szarą eminencją, która trzęsie miastem, jest pokręcony reumatyzmem staruch, z monoklem na jednym oku. Podobno jeszcze do tego chory psychicznie. To jakoś wszystko zaczyna do siebie pasować.

Preludium [dwa tygodnie temu , sobota]

Cholerny dzień spędzony w zamknięciu, w ciężarówce. Nie wiem, jak przejechaliśmy przez granicę z Niemcami bez kontroli, w każdym razie gdy się obudziłem byliśmy już w Deutschland. Kolejna godzina w tym pudle i zacząłem cholery dostawać. Kurde ile można, ciemno, trzęsie, śmierdzi i nawet rozprostować się nie można, żeby się nie wypieprzyć, tak tą budą trzęsie. Marcin zauważył w porę, jak mnie nosi, i stanęliśmy gdzieś w lesie pod Berlinem. Wysiadłem, rozejrzałem się... i puściłem biegiem.


Ach...W końcu spokój, w końcu brak ciągłej kontroli. Las , pusto, śnieg i wielki księżyc. Coś wspaniałego, umysł przysypia, można nacieszyć zmysły biegiem aż do utraty sił... Tak dobrze nie ma. Choćbym biegł przez całą noc, nie poczuję już tego bólu świadczącego o pracy mięsni. Ale las uspokoił mnie niesamowicie. Dużo łatwiej było teraz w spokoju pomyśleć, bez ciągłego hałasu wokół.


Mimo? Moje otoczenie bezdźwięczne bynajmniej nie było, wręcz przeciwnie. Różne szepty, trzaski i chrząknięcia uświadamiały mnie, że jestem wśród setek różnych zwierząt, których nigdy wcześniej bym nie zauważył. Zmysły wyostrzone do granic możliwości... Może dlatego tak przykry wydawał mi się hałas i zapach wnętrza furgonetki.


Przesąd mówi, że zwierzęta boją się wampira – ale ja nigdy w życiu nie podszedłem tak blisko do jelenia. Ha! Tak właściwie, to pierwszy raz widziałem jelenia w dziczy, a nie w zoo – i to z bliska, przebiegłem od niego na wyciągnięcie ręki. Jakbym był dla zwierzyny niewidoczny. Czy nawet więcej – wystarczyło mi pomyśleć, a jakiś drapieżny ptak sfrunął z gałęzi, na krzak tuz koło mnie. WTF?Mogłem skręcić mu kark i nasycić się jego krwią w spokoju... Ale nie dziś. Dziś chcę biec przez las, jak najdłużej, zapomnieć kim jestem. Czym się stałem.


Nie mogę zapomnieć. Wypadam na polanę, przede mną dom. Świecą się światła, z wnętrza słychać rodzinę wstającą od kolacji. A ja jestem na zewnątrz. Przez chwilę przemyka mi przez myśl, by zapukać do drzwi, wcisnąć bajkę o zagubionym w lesie turyście, wrócić jutro do domu. Ale nie wierzę, żeby mogło się to udać. Nawet nie wiem, czy Marcin próbowałby mnie ścigać... Wątpię po prostu, bym sam sobie teraz poradził. I odchodzę od leśniczówki w las - między nocne drapieżniki, gdzie moje miejsce.


Wracając do furgonetki jestem już na tyle spokojny, by z rozbawieniem dostrzec, jak kurewsko patetyczny się zrobiłem. „odchodzę w las” „gdzie moje miejsce”. Ale tekst jest udany, mimo swego nadęcia. I niestety – prawdziwy.

czwartek, 17 lutego 2005

Preludium [dwa tygodnie temu , piątek]

Cały tydzień spędzony w jakiejś kanciapie na Dębcu. Zadupie straszne, mimo, że to przecież prawie centrum. Noc upływa na słuchaniu Marcina. A raczej na ciągłych z nim kłótniach, większość tego, co mówi, brzmi jak zupełne brednie. Wychodzi, że wpadłem w jakąś ultra-masonerię skrzyżowaną z mafią, chyba nie ma miejsca, gdzie któryś z jego kolesiów – z „Rodziny” – nie pociągałby za sznurki. Normalnie wcielone fantazje Ojca Rydzyka. Tylko, że wg. Marcina to nie fantazje. I ciągle powtarzane hasło : Tradycja. Możesz podpaść Cappo Di Tutti Cappi i przeżyć, ale jak złamiesz Tradycję, przepadłeś.


Tak naprawdę jedyną odmianę stanowi chwila, gdy wychodzimy na polowanie. Na żer? Jak to nazwać? Kiedy idziesz przez miasto, udajesz przechodnia, a tak naprawdę szukasz ofiary. Niewielka różnica między nami a miejscowymi żulami, którzy kroją gówniarzy. Tylko szukamy czego innego.


Jeśli ktoś powiedziałby Ci, że jedynym Twoim pokarmem stanie się krew, sprawa wydaje się do przeżycia: jakieś zwierzaki, coś tam, bank krwi...Pewnie odrzuciłbyś w ogóle myśl, że będziesz skradać się w zaułkach czy bramach, czatować na samotnych...Ale głodu nie ugasisz zbłąkanym psem czy zapchlonym, brudnym kotem. Ze szpitala nie wysępisz krwi bez zwracania na siebie uwagi. A Głód który mną targa nie daje się zignorować siłą woli: jeśli nie złożę mu codziennie ofiary z własnej godności, z cudzego tętna, będzie narastać, aż zagłuszy mnie całkowicie. Więc codziennie ten sam rytuał, ciągle pod opieką Marcina : spacer w ciemności, rozglądasz się... Tam! Samotna dziewczyna, facet, starszy człowiek. Miał pecha znaleźć się tam, gdzie łowca. Podchodzisz, nadal nie wzbudzasz niepokoju, w końcu w tej dzielnicy to dresów należy się obawiać, nie normalnych chłopaków. Gdy się mijacie dopadasz, szybko wgryzasz się w tętnicę. Gaśnie krzyk sprzeciwu, spijasz słodki nektar...Ale nie zatrać się, bo zabierzesz więcej niż nieco krwi. To mój największy strach : że nie dam rady się zatrzymać, popłynę na fali zaspokajanego pragnienia, aż zostanę z trupem w ramionach.


Ale nie dziś, tym razem znów udało się powstrzymać. Oszołomiona dziewczyna odchodzi, chwiejąc się lekko. Jutro będzie półprzytomna, nie będzie mogła sobie przypomnieć, jak wracała do domu. Bestia we mnie, nasycona, uspokaja się. Ale nie zasypia, o nie. Gdy przejdę blisko Ciebie, usłyszę bicie serca, szum krwi w żyłach – znów pragnie, znów namawia.


Marcin przez ten tydzień załatwia ciągle jakieś szemrane interesy. W końcu w piątek przed kanciapę zajeżdża furgonetka dostawcza, w szoferce dwóch facetów. Posłuszny jego słowom wsiadam do ciemnego wnętrza. Nie wiem, gdzie jedziemy, nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze wrócę do tego miasta.

środa, 16 lutego 2005

Preludium [trzy tygodnie temu , piątek]

Ze szkoły zmyłem się z ostatniej lekcji, historia była, a Dobczak zawsze mi odpuszcza takie numery. Wpadłem do domu na obiad i biegiem na salę. Kumple już się okładali, Marcin też był już po rozgrzewce. Witold mnie wczoraj straszył, że Marcin nawet jemu łomot spuszcza bez problemu, więc się trochę ociągałem.


Dobra, mówię mu w końcu, że jestem gotowy, niech tez kaftan wciąga, i możemy się próbować. A ten skurczybyk, że mu wygodniej bez. I jeszcze koszulę ściągnął, bo mu za ciepło. Kurde, myślę, jak raz po boku mu kijem pociągnę, to zmądrzeje. Stary dziad, jego wola.


Taa... bęcki zebrałem od samego początku. To znaczy nie tłukł mnie tak, żebym nic mu nie zrobił. Ale petardę miał taką, że jeden strzał, i mnie skręca. A jak ja go dojdę, to się nawet nie krzywił. Jakby nie czuł nic. No oki, twardy jest, jak mu pojadę kijem po boku to może nie jęknąć. Ale tak ze dwa razy zajechałem mu po dłoni, tak, że każdy by lagę puścił. A ten nic. Oczywiście za pierwszym razem od razu mnie dorwał, nie liczyłem, że jeszcze będzie mógł walczyć...A ten mnie tak zajebał, że...Auu! Ale jak mu raz pociągnąłem po szczęce, to.. No przecież nie specjalnie, przecież to była próba sił, a nie naparzanka na chama, nie chciałem mu zębów połamać. Ale kurde widziałem Jacka po lżejszym trafieniu wypluwającego trzonowca. A Marcin nic. Zwątpiłem.


Dobra, miałem dość. Skończyliśmy, reszta ekipy przed chwilą poszła do knajpy. Idę się przebrać, a Marcin do mnie, że jak wrócę, to chce pogadać. Oki. Piwo z kantorka wyciągnął, siadamy na ławie, Witold z nami. A ten do jarla : "Witek, idź drzwi popilnuj". Nie no, myślę, jarl go w papę strzeli i jatka będzie... A Witold grzecznie wstaje. Kurwa zdębiałem. Ale najlepsze dopiero się zbliżało. Marcin stwierdził, tak jakby o wczorajszej pogodzie mówił, że chce ze mnie zrobić nowego jarla. Mówię, że : "Raz : może on kasę daje, ale nic mu do tego kto jarlem jest. Dwa : przecież Witold jest lepszy ode mnie, i w ogóle..." A ten, że "Witek" nie ma nic przeciwko, i że dużo lepiej od niego walczę. Kurde...


Patrzy na mnie i się śmieje. A potem... Potem zauważyłem, że mu kurewsko kły sterczą. A nie sterczały. I oczy się świecą. Dobra, myślę : chłopaki jakieś gówno do piwa wsypali, mam tripa... A ten do mnie : "Nie patrz tak na tą puszkę, z piwem wszystko w porządku. Jestem wampirem.". Poważnie, jakby się do HIV przyznawał, a nie bekę robił. Trip jak nic... Cos tam zacząłem mu tłumaczyć, że bredzi, ale on dalej swoje. Chyba pomachałem mu srebrnym krzyżem przed oczami (celtyka noszę) - roześmiał się. Pomyślałem, że się zmyję, bo mnie gadanie nie śmieszy. Jakby na zawołanie, z kantorka dwa psy wyłażą, wielkie jak wilki, i do niego. Dobra, jak teraz będę spierdalał, to nie ma bata, żebym przed nimi uciekł. No to siedzimy grzecznie, on te swoje blubry ciągnie.


I nagle znika, nie widzę go przed sobą. Coś mnie rzuca na ścianę, zauważam jeszcze twarz Marcina zaraz przy mojej, kły ma olbrzymie... Odpływam, rozkosz... nieopisana. Nawet próbował nie będę... Nie da rady. I wszystko blaknie, odpływa... Krótka eksplozja przyjemności znika, uspokaja się. Nie widzę nic, nic nie słyszę. Jak zasypianie, tylko jestem w pełni świadomy. I w końcu nawet świadomość zaczyna zanikać, wszystko wypełnia jednolity blask.


Rozrywa mnie ból. Zaczyna się w ustach, cienką strużką płynie do trzewi, by tam rozrosnąć się, pochłonąć mnie całego. Jak przed chwilą w całości ogarnęła mnie ekstaza, tak teraz spala mnie cierpienie. Długie, nieskończenie długie, pulsuje w żyłach, koncentruje się w klatce piersiowej. Spazmy, zauważam, że leżę na podłodze pod ścianą i znów puls - wszystko przestaje istnieć, ale nie jak przed minutami (eonami?) w niezwykłym spokoju. Znów porywa mnie ból, nie wiem już nawet, czy było cos innego kiedykolwiek.


I w końcu! W końcu oddech się uspokaja...? Nie, oddech zanikł. Nie słyszę go i nie czuję, co po niesamowitych męczarniach jest ulgą nie do opisania. Zgasło tętno bólu, jeszcze czuję mrowienie w końcówkach palców... I już. Nic. Leżę, zaczynam rejestrować resztę sali... Czuję, że Marcin stanął obok mnie. Już wiem, że to nie dragi, nie przeżyłbym tego, jęsli byłyby to dragi. Walę z wściekłością pięścią w podłogę, deski pękają. Zostaje dziura, jakby ktoś spuścił kilkusetkilogramowy ciężar.


Zaczynam wierzyć w to, co przed chwilą - przed paroma minutami, mimo, że dla mnie męka trwała lata - powiedział Marcin. "Jesteś martwy" - mówi - "a ja jestem Twoim nowym Ojcem. Witold zgłosił już Twoje zaginięcie na policji, opuścimy miasto..." I długa rozmowa, której nie przytoczę. Bo albo już znasz jej treść i nudziłbym Cię, albo też nie znasz - a ja wydałem na siebie wyrok śmierci. Zresztą ja ciągle nie mogę w wiele rzeczy uwierzyć. Marcin ma, według jego słów, 574 lata. On nie uczył się szermierki dla zabawy - go walki nauczyło wiele starć, z których każde skończyło się śmiercią drugiej strony.


Długa, długa rozmowa, z mojej strony raz wściekłość, raz śmiech niedowierzania... W końcu pyta mnie, czy nie czuje głodu. A do mnie nareszcie dotarło, czym jest to palenie w środku, rosnące powoli... Jakbyś głodował miesiąc. Głód. Rosnący coraz szybciej. Wyszliśmy z sali, Witold skłonił się strachliwie. Marcin musiał wiedzieć, co czuję , szedł miedzy nami, a ja byłem juz bliski rzucenia się na niego.


Ulica, pada śnieg. Pusto, idzie samotna dziewczyna. Marcin podchodzi do niej, patrzy w jej oczy. A ona kamienieje. Stoi bez ruchu gdy ja tez podchodzę, gdy zbliżam się do jej szyi, gdy czuję już jej puls. Wpijam się jak zwierzę którym się stałem, znów tej nocy nie istnieje nic oprócz mojego czucia... Jej puls staje się moim światem, jej oddech daje mi życie, wypełnia mnie, jest znów prawie jak kiedy umierałem... Więcej, więcej! Nie chcę przestać, dziewczyna dyszy, mnie rozpiera moc płynąca z jej rozprutej tętnicy... Oderwany. "Stój! Nie więcej!".


Marcin odsuwa mnie siłą. Dziewczyna jeszcze stoi, blada, tylko rana na szyi powoli pokrywa się czerwienią krwii. Krwii... Nadal czuje pragnienie, ale teraz jest w stanie się opanować. "Zaliż." "Co??" "Zaliż jej ranę!" Pod moimi wargami krew znika, ciało zabliźnia się momentalnie..."Ona nic nie zapamięta. A my wyjeżdżamy z miasta, musisz zerwać kontakt z rodziną". Jeszcze do mnie to nie dociera...

wtorek, 15 lutego 2005

Preludium [trzy tygodnie temu , czwartek]

Jestem Ucho. Piotr Uchowiak tak formalnie, ale nawet nauczyciele nie mówili do mnie po imieniu. Mieszkam... Mieszkałem w Poznaniu. Wtedy. Mam 18 lat, kilka miesięcy do matury. Oceny średnie, według starszych za dużo czasu na bzdury poświęcam. A te bzdury to bractwo : walka na miecze, czytanie o historii i realiach średniowiecza, zabawa w kowalstwo... A przede wszytskim znajomi. Przyjaciele, jakich wcześniej nie miałem. I kłótnie z rodzicami, że "znów wracasz po nocy", "miałeś iść tylko na trening, nie do knajpy", "znów piliście"... I rozmowy z Kacprem, któremu jeszcze dwa lata brakują zanim oficjalnie będzie się mógł z nami żelazem okładać... Kacper to mój brat. Jest jeszcze Anka, najmłodsza.


Akurat wtedy miałem taką jakąś deprechę, trenować nie było gdzie się spotkać, miasto zasypane śneigiem, a na salę kasy nie mieliśmy... Zadzwonił Witold, nasz jarl, zaprosił do knajpy. Myślałem że mnie w ciągu tygodnia starzy nie puszczą, ale akurat matki nie było. Z tatą łatwiej się dogadać.


Kiedy przyszedłem do Domu Wikinga, na Starym, Witold siedział już z Igorem, Krzychem i Nati. I jeszcze z jednym gostkiem, przedstawił go jako Marcina. Facet pod czterdziestkę, w wieku jarla. Czarne długie włosy, duży. Stawiał piwo tegto wieczora, i to w dużych ilościach, więc trochę przegięliśmy. Jakoś w trakcie Nati powiedziała mi, że to on fundował nam salę w zeszłym roku, i że znów ma sypnąć kasą. No, i zgadaliśmy się na walkę na następny dzień. Potem się zmył, a my siedzieliśmy dalej. A, jeszcze... tachał ze sobą taki tobół wielgachny, worek na ramię taki.. wtedy się dziwiłem po kiego grzyba mu to, wyglądało na cięzkie, i klamot straszny.


Co dziwne nawet mnie nie zjechali, że znów po nocy wracam. Spali wszycy, tylko Kacper w Quake'a pogrywał.