czwartek, 17 lutego 2005

Preludium [dwa tygodnie temu , piątek]

Cały tydzień spędzony w jakiejś kanciapie na Dębcu. Zadupie straszne, mimo, że to przecież prawie centrum. Noc upływa na słuchaniu Marcina. A raczej na ciągłych z nim kłótniach, większość tego, co mówi, brzmi jak zupełne brednie. Wychodzi, że wpadłem w jakąś ultra-masonerię skrzyżowaną z mafią, chyba nie ma miejsca, gdzie któryś z jego kolesiów – z „Rodziny” – nie pociągałby za sznurki. Normalnie wcielone fantazje Ojca Rydzyka. Tylko, że wg. Marcina to nie fantazje. I ciągle powtarzane hasło : Tradycja. Możesz podpaść Cappo Di Tutti Cappi i przeżyć, ale jak złamiesz Tradycję, przepadłeś.


Tak naprawdę jedyną odmianę stanowi chwila, gdy wychodzimy na polowanie. Na żer? Jak to nazwać? Kiedy idziesz przez miasto, udajesz przechodnia, a tak naprawdę szukasz ofiary. Niewielka różnica między nami a miejscowymi żulami, którzy kroją gówniarzy. Tylko szukamy czego innego.


Jeśli ktoś powiedziałby Ci, że jedynym Twoim pokarmem stanie się krew, sprawa wydaje się do przeżycia: jakieś zwierzaki, coś tam, bank krwi...Pewnie odrzuciłbyś w ogóle myśl, że będziesz skradać się w zaułkach czy bramach, czatować na samotnych...Ale głodu nie ugasisz zbłąkanym psem czy zapchlonym, brudnym kotem. Ze szpitala nie wysępisz krwi bez zwracania na siebie uwagi. A Głód który mną targa nie daje się zignorować siłą woli: jeśli nie złożę mu codziennie ofiary z własnej godności, z cudzego tętna, będzie narastać, aż zagłuszy mnie całkowicie. Więc codziennie ten sam rytuał, ciągle pod opieką Marcina : spacer w ciemności, rozglądasz się... Tam! Samotna dziewczyna, facet, starszy człowiek. Miał pecha znaleźć się tam, gdzie łowca. Podchodzisz, nadal nie wzbudzasz niepokoju, w końcu w tej dzielnicy to dresów należy się obawiać, nie normalnych chłopaków. Gdy się mijacie dopadasz, szybko wgryzasz się w tętnicę. Gaśnie krzyk sprzeciwu, spijasz słodki nektar...Ale nie zatrać się, bo zabierzesz więcej niż nieco krwi. To mój największy strach : że nie dam rady się zatrzymać, popłynę na fali zaspokajanego pragnienia, aż zostanę z trupem w ramionach.


Ale nie dziś, tym razem znów udało się powstrzymać. Oszołomiona dziewczyna odchodzi, chwiejąc się lekko. Jutro będzie półprzytomna, nie będzie mogła sobie przypomnieć, jak wracała do domu. Bestia we mnie, nasycona, uspokaja się. Ale nie zasypia, o nie. Gdy przejdę blisko Ciebie, usłyszę bicie serca, szum krwi w żyłach – znów pragnie, znów namawia.


Marcin przez ten tydzień załatwia ciągle jakieś szemrane interesy. W końcu w piątek przed kanciapę zajeżdża furgonetka dostawcza, w szoferce dwóch facetów. Posłuszny jego słowom wsiadam do ciemnego wnętrza. Nie wiem, gdzie jedziemy, nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze wrócę do tego miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz