środa, 16 lutego 2005

Preludium [trzy tygodnie temu , piątek]

Ze szkoły zmyłem się z ostatniej lekcji, historia była, a Dobczak zawsze mi odpuszcza takie numery. Wpadłem do domu na obiad i biegiem na salę. Kumple już się okładali, Marcin też był już po rozgrzewce. Witold mnie wczoraj straszył, że Marcin nawet jemu łomot spuszcza bez problemu, więc się trochę ociągałem.


Dobra, mówię mu w końcu, że jestem gotowy, niech tez kaftan wciąga, i możemy się próbować. A ten skurczybyk, że mu wygodniej bez. I jeszcze koszulę ściągnął, bo mu za ciepło. Kurde, myślę, jak raz po boku mu kijem pociągnę, to zmądrzeje. Stary dziad, jego wola.


Taa... bęcki zebrałem od samego początku. To znaczy nie tłukł mnie tak, żebym nic mu nie zrobił. Ale petardę miał taką, że jeden strzał, i mnie skręca. A jak ja go dojdę, to się nawet nie krzywił. Jakby nie czuł nic. No oki, twardy jest, jak mu pojadę kijem po boku to może nie jęknąć. Ale tak ze dwa razy zajechałem mu po dłoni, tak, że każdy by lagę puścił. A ten nic. Oczywiście za pierwszym razem od razu mnie dorwał, nie liczyłem, że jeszcze będzie mógł walczyć...A ten mnie tak zajebał, że...Auu! Ale jak mu raz pociągnąłem po szczęce, to.. No przecież nie specjalnie, przecież to była próba sił, a nie naparzanka na chama, nie chciałem mu zębów połamać. Ale kurde widziałem Jacka po lżejszym trafieniu wypluwającego trzonowca. A Marcin nic. Zwątpiłem.


Dobra, miałem dość. Skończyliśmy, reszta ekipy przed chwilą poszła do knajpy. Idę się przebrać, a Marcin do mnie, że jak wrócę, to chce pogadać. Oki. Piwo z kantorka wyciągnął, siadamy na ławie, Witold z nami. A ten do jarla : "Witek, idź drzwi popilnuj". Nie no, myślę, jarl go w papę strzeli i jatka będzie... A Witold grzecznie wstaje. Kurwa zdębiałem. Ale najlepsze dopiero się zbliżało. Marcin stwierdził, tak jakby o wczorajszej pogodzie mówił, że chce ze mnie zrobić nowego jarla. Mówię, że : "Raz : może on kasę daje, ale nic mu do tego kto jarlem jest. Dwa : przecież Witold jest lepszy ode mnie, i w ogóle..." A ten, że "Witek" nie ma nic przeciwko, i że dużo lepiej od niego walczę. Kurde...


Patrzy na mnie i się śmieje. A potem... Potem zauważyłem, że mu kurewsko kły sterczą. A nie sterczały. I oczy się świecą. Dobra, myślę : chłopaki jakieś gówno do piwa wsypali, mam tripa... A ten do mnie : "Nie patrz tak na tą puszkę, z piwem wszystko w porządku. Jestem wampirem.". Poważnie, jakby się do HIV przyznawał, a nie bekę robił. Trip jak nic... Cos tam zacząłem mu tłumaczyć, że bredzi, ale on dalej swoje. Chyba pomachałem mu srebrnym krzyżem przed oczami (celtyka noszę) - roześmiał się. Pomyślałem, że się zmyję, bo mnie gadanie nie śmieszy. Jakby na zawołanie, z kantorka dwa psy wyłażą, wielkie jak wilki, i do niego. Dobra, jak teraz będę spierdalał, to nie ma bata, żebym przed nimi uciekł. No to siedzimy grzecznie, on te swoje blubry ciągnie.


I nagle znika, nie widzę go przed sobą. Coś mnie rzuca na ścianę, zauważam jeszcze twarz Marcina zaraz przy mojej, kły ma olbrzymie... Odpływam, rozkosz... nieopisana. Nawet próbował nie będę... Nie da rady. I wszystko blaknie, odpływa... Krótka eksplozja przyjemności znika, uspokaja się. Nie widzę nic, nic nie słyszę. Jak zasypianie, tylko jestem w pełni świadomy. I w końcu nawet świadomość zaczyna zanikać, wszystko wypełnia jednolity blask.


Rozrywa mnie ból. Zaczyna się w ustach, cienką strużką płynie do trzewi, by tam rozrosnąć się, pochłonąć mnie całego. Jak przed chwilą w całości ogarnęła mnie ekstaza, tak teraz spala mnie cierpienie. Długie, nieskończenie długie, pulsuje w żyłach, koncentruje się w klatce piersiowej. Spazmy, zauważam, że leżę na podłodze pod ścianą i znów puls - wszystko przestaje istnieć, ale nie jak przed minutami (eonami?) w niezwykłym spokoju. Znów porywa mnie ból, nie wiem już nawet, czy było cos innego kiedykolwiek.


I w końcu! W końcu oddech się uspokaja...? Nie, oddech zanikł. Nie słyszę go i nie czuję, co po niesamowitych męczarniach jest ulgą nie do opisania. Zgasło tętno bólu, jeszcze czuję mrowienie w końcówkach palców... I już. Nic. Leżę, zaczynam rejestrować resztę sali... Czuję, że Marcin stanął obok mnie. Już wiem, że to nie dragi, nie przeżyłbym tego, jęsli byłyby to dragi. Walę z wściekłością pięścią w podłogę, deski pękają. Zostaje dziura, jakby ktoś spuścił kilkusetkilogramowy ciężar.


Zaczynam wierzyć w to, co przed chwilą - przed paroma minutami, mimo, że dla mnie męka trwała lata - powiedział Marcin. "Jesteś martwy" - mówi - "a ja jestem Twoim nowym Ojcem. Witold zgłosił już Twoje zaginięcie na policji, opuścimy miasto..." I długa rozmowa, której nie przytoczę. Bo albo już znasz jej treść i nudziłbym Cię, albo też nie znasz - a ja wydałem na siebie wyrok śmierci. Zresztą ja ciągle nie mogę w wiele rzeczy uwierzyć. Marcin ma, według jego słów, 574 lata. On nie uczył się szermierki dla zabawy - go walki nauczyło wiele starć, z których każde skończyło się śmiercią drugiej strony.


Długa, długa rozmowa, z mojej strony raz wściekłość, raz śmiech niedowierzania... W końcu pyta mnie, czy nie czuje głodu. A do mnie nareszcie dotarło, czym jest to palenie w środku, rosnące powoli... Jakbyś głodował miesiąc. Głód. Rosnący coraz szybciej. Wyszliśmy z sali, Witold skłonił się strachliwie. Marcin musiał wiedzieć, co czuję , szedł miedzy nami, a ja byłem juz bliski rzucenia się na niego.


Ulica, pada śnieg. Pusto, idzie samotna dziewczyna. Marcin podchodzi do niej, patrzy w jej oczy. A ona kamienieje. Stoi bez ruchu gdy ja tez podchodzę, gdy zbliżam się do jej szyi, gdy czuję już jej puls. Wpijam się jak zwierzę którym się stałem, znów tej nocy nie istnieje nic oprócz mojego czucia... Jej puls staje się moim światem, jej oddech daje mi życie, wypełnia mnie, jest znów prawie jak kiedy umierałem... Więcej, więcej! Nie chcę przestać, dziewczyna dyszy, mnie rozpiera moc płynąca z jej rozprutej tętnicy... Oderwany. "Stój! Nie więcej!".


Marcin odsuwa mnie siłą. Dziewczyna jeszcze stoi, blada, tylko rana na szyi powoli pokrywa się czerwienią krwii. Krwii... Nadal czuje pragnienie, ale teraz jest w stanie się opanować. "Zaliż." "Co??" "Zaliż jej ranę!" Pod moimi wargami krew znika, ciało zabliźnia się momentalnie..."Ona nic nie zapamięta. A my wyjeżdżamy z miasta, musisz zerwać kontakt z rodziną". Jeszcze do mnie to nie dociera...

3 komentarze:

  1. A żeby było jeszcze zabawniej, to czytałem to jak notkę kogoś relacjonującego że szkoły / treningu. Genialne, naprawdę..

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, dobre to jest. A co ciekawe, w ogóle zapomniałem, że to Ty miałeś pisać takie notki i nawet nie zorientowałem się kogo czytam. Będę subskrybował - podoba mi się jak cholera. Tylko polecam wysyłać jak będzie większy ruch .. bo nie zauważą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pod wrażeniem. :)

    OdpowiedzUsuń