środa, 28 czerwca 2006

New York [część 3]

Garou odstawili nas do naszego magazynu, obiecując niedługo pojawić się z „naszym” Kuei Jin. Na razie – rozchodzimy się po okolicy, każde z nas męczone głodem. Walka była krótka, ale krew płonie w żyłach w błyskawicznym tempie - daje większą siłę, szybkość, zwinność, pozwala błyskawicznie leczyć się z obrażeń... i budzi Bestię. Im więcej Vitae zużyjesz, by pokonać przeciwników, tym bliższy jesteś szału. A gdy przekroczysz granicę, staniesz się zwierzęciem, groźnym dla wszystkich, polującym na co tylko znajdzie się w pobliżu. Dlatego też poluję, gdy tylko czuję lekki głód – wtedy jeszcze mogę się opanować, wziąć krew, ale zostawić życie.



Gdy zbieramy się ponownie, Wiktoria nie ma już widocznych urazów. Gabriel co pewien czas krzywi się z bólu – trucizna, którą pokryte było ostrze, nadal działa. Rana się zamknęła, ale nie chce się do końca zabliźnić, cały czas się wydziela czarny płyn. Wtedy słyszę od niego, że jeśli to to, czego się obawia – przeklęta krew Assamitów – to rana może nie zagoić się nigdy.



W końcu ktoś puka do bramy magazynu. Dwóch ludzi przywiozło długą, drewnianą skrzynię – oddają nam swoją przesyłkę, dziękują za okazaną pomoc i oddalają się szybko. Zanim zdążymy zaprotestować, Gabriel odwala wieko. Ze skrzyni, ustawionej na sztorc, patrzy na nas kobieta o azjatyckiej urodzie. Nie da się określić ani jej wieku, ani emocji – związana, z kneblem na ustach, jest całkowicie spokojna... i zaciekawiona?



W jakiś sposób jej postać, bez wykonania żadnego ruchu, emanuje władzą. Autorytetem. Niesamowitą pewnością siebie, no i pogardą (a może tylko pobłażliwością?) wobec gaijin'ów. Całkowicie naturalne wydaje się, że Gabriel rozwiązuje więzy, całą swą postawą przepraszając za zaistniałą sytuację. Zaraz się zacznie płaszczyć – on, dumny Archont klanu Brujah, wobec kobiety, którą przed chwilą wyciągnął ze skrzyni, związaną jak wieprzka.



Mam problemy z przypomnieniem sobie dokładnie rozmowy, która potem następiła. Azjatka podporządkowała nas sobie całkowicie, prowadząc jak po sznurku. Wyszliśmy na swoje? Chyba tak, ale cały czas nie opuszcza mnie wrażenie, że była to rozmowa pana z niewolnikami, że nawet nasze nieżycie zostało nam dane w darze. A gdzieś w środku jakiś głos krzyczy – nie wierz! Nie ufaj niczemu, co pamiętasz z tego dnia! To wszystko kłamstwo! Zagrała wami jak chciała!



Nie mam jednak nic, oprócz pamięci. A ta podpowiada mi: Azjatka kazała nazywać się Jai Li, z Domu Tysiąca Oblicz. Powiedziała, że jest Konkubiną Imperatora, jakby wymieniała co najmniej tytuł książęcy. Że trafiła do Nowego Jorku, ponieważ śledziła wygnaną Li z frakcji Czerwonego Księżyca, która popadła w jeszcze większą niełaskę i powinna zginąć. Jedno jest niezmienne, niezależnie od miejsca – nieśmiertelność prowadzi do strasznie złożonych systemów politycznych.



Negocjacje trwały długo, bardzo długo, a ja nie uczestniczyłem w nich aktywnie. No, może oprócz jednej chwili. Jai Li nie była zainteresowana nasza propozycją wydania Kuei Jin'ów przebywających w Europie. Według jej słów, wie o nich wszystko, co jej potrzebne. Za to z przyjemnością zgodzi się na taką cenę, jak poprzednio. Nasz konsternacja musiała być bardzo wyraźna, szczególnie dla osoby nie wyrażającej uczuć, gdyż zaraz pośpieszyła z wyjaśnieniem: nieżycie stu potomków Kaina, by nasycić głód Cesarza, a otrzymamy żądaną pomoc.



O ile pamiętam, to ja pierwszy odmówiłem. Aleksandra i Gabriel zaraz mnie poparli. Może jestem hipokrytą, ale oddanie własnych – w pewnym sensie – współbraci na śmierć wydało mi się dużo, dużo gorszym czynem niż zwrócenie „uchodźców politycznych” reżimowi. Chociaż po tym żądaniu, chyba na naszą pierwszą ofertę już też bym się nie zgodził.



Nie była zaskoczona wcale. Nawet się delikatnie uśmiechnęła, jakby oczekiwała naszej reakcji. „Zatem – oddacie mi klejnot, Serce Babilonu. Wasi starsi na pewno będą wiedzieć, co mam na myśli.” Nie mieliśmy żadnej faktycznej władzy, by się układać z Kuei Jin'ką, mogliśmy mieć tylko nadzieję, że Maksymilan poprze nasze obietnice przed radą Camarilli. A ona na tym zakończyła rozmowę, powtarzając tylko, że otrzymamy potrzebną pomoc.

poniedziałek, 26 czerwca 2006

New York [część 2]

Zaraz po zmroku pod magazyn podjeżdża furgonetka z watahą Gnatożujów. Zaopatrzeni w broń, pijani Vitae, wsiadamy. Kilkudziesięciu minut jazdy w ciasnej przestrzeni pojazdu, z patrzącymi na nas podejrzliwie wilkołakami, wyczekującymi walki. Myślą pewnie o tym samym, co my: można im zaufać? Dotrzymają swojej strony umowy?


Gdy wreszcie wysypujemy się z pojazdu, znajdujemy się na zupełnych przedmieściach. Większość budynków jest opuszczona, oświetlony – i w dobrym stanie – jest tylko jeden. Razem z naszym transportem podjechały jeszcze dwa inne pojazdy. To wszystko zauważamy w krótkiej chwili, bo garou nie chcą stracić przewagi zaskoczenia. Ściany, wzmocnione jakimś sposobem, może nie pozwalają im dostać się do środka – ale nie są grube na tyle, by zatrzymać pociski z ciężkiej broni. Kilkanaście strzałów wyrywa dziury w murach improwizowanego więzienia, ktoś wskazuje na jedną z nich. Wbiegamy do środka.


Korytarz, na podłodze gruz, resztki popiołu, zmasakrowane wybuchem zwłoki. Widać byli tu też jacyś śmiertelni. Na końcu korytarza – schody do piwnicy. Wampir, gdy porusza się przy użyciu dyscypliny Akceleracji, jest wielokrotnie szybszy od każdego człowieka. W ułamkach sekund dopadamy drzwi, Gabriel przebija się przez nie samym impetem, Wiktoria zaraz za nim. Ja dobiegam chwilę później. W piwnicy trwa już starcie, strażnik nie dał się zaskoczyć. Jego pazury przeciwko nożom Gabriela. Gdzieś z boku leży Wiktoria, sabatnik rozorał jej bok tak, że straciła przytomność. W wąskim przejściu brakuje miejsca dla dwóch walczących obok siebie osób, zza pleców Gabriela używam więc miecza jak broni drzewcowej, próbując nadziać przeciwnika. Któryś atak przyszpila go na chwilę do ściany, zanim zdąży się wyrwać - Toreador pozbawia go głowy. Pył opada na posadzkę.


Gdy biegniemy do stalowych drzwi w ścianie, wyglądających na wejście do celi, korytarz wydaje się być pusty. Tak nie jest – nagle między nami pojawia się trzecia postać, długim, ciemnym nożem atakuje Gabriela. Ten prawie daje radę uniknąć ciosu, broń ledwo nacina jego skórę. Tutaj jest już nieco więcej miejsca – zanim napastnik zdoła znów się zdematerializować, dosięga go miecz. Piękna, historyczna broń, dar od mojego ojca, Martin'a de Grenada, półtorak z damasceńskiej stali, tnie ciało równie łatwo jak tkaninę, rozcinając wampira na dwie części. Gabriel dokańcza dzieła, ucinając dogorywającemu głowę.


Przeszukuje jego kieszenie, wyciąga kartę magnetyczną – otwieramy celę, w kącie pomieszczenia leży nieprzytomny człowiek. Wynosimy go, na korytarzu – Wiktoria jest juz w stanie wstać. Gdy mamy już wyjść, Gabriel nagle garbi się, wydaje z siebie głośny syk bólu. Jego rana, lekkie draśnięcie, jątrzy się błyskawicznie, z jej wnętrza wycieka czarna maź... Daje jeszcze radę dojść do drzwi, garou odbierają od nas Jeremy'ego, wsiadamy z powrotem do furgonetki.


Samochody odjeżdżają równie błyskawicznie, jak się pojawiły. Cała walka, łącznie z początkową strzelaniną, trwała poniżej pięciu minut. Nawet nie wiem, ile trupów zostawiliśmy za sobą.

poniedziałek, 30 stycznia 2006

New York

Na lotnisku odbierają nas Michaelo i Anna. Dwaj Giovanni – członkowie klanu, który swój honor i sens istnienia uczynił z faktu, że zawsze można go kupić. Maksymilian musi płacić im naprawdę dużo, bo oprócz bezpiecznego schronienia mają dla nas sporo informacji.



Kuei Jin, której szukamy, wygląda na mocno zadomowioną w kontrolowanym przez Sabat mieście. Dla nas to obcy teren, a fakt, że każdy spotkany tutaj wampir jest wrogiem wcale nie ułatwia działania. Szlachetna Pani Li mieszka w hotelu Waldorf-Astoria, pilnowana przez grupę Sabatników z Czarnej Ręki. Ciężko będzie chociażby dostarczyć jej wiadomość, nie wspominając już o zorganizowaniu z nią spotkania – pod nosem ochrony. Punktem zaczepienia może być Abraham Thropeids, mający dług wobec naszego mocodawcy. Ale poleganie na honorze zdrajcy to ryzykowna opcja.



Limuzyna zatrzymuje się przed magazynem na przedmieściach. Nasze rzeczy – broń, masa broni – są już w środku. Giovanni zastrzegają jeszcze, że nie chcą zostać w żaden sposób powiązani z bałaganem, którego tutaj narobimy – i zostajemy sami.



Tak nam się wydaje. Po chwili Gabriel przerywa naszą dyskusję – siedzimy w pokoju strażnika, mając widok na resztę magazynu – uciszając nas. „Ktoś tam jest”. Jakiś ruch? Pęd powietrza? Szum? Jakby coś poruszało się po magazynie, niewiarygodnie szybko.



Nagle ktoś wpada między nas, roztrąca – jak mogliśmy dać się tak podejść? Mężczyzna stoi z nożem na szyi Wiktorii. Wampira nie jest łatwo zabić, ale ucięcie głowy to jedna z pewnych metod. Oczywiście, śmiertelny nie ma dość siły, by zdekapitować starego nieumarłego – ale obcy nie jest śmiertelnym. „Czego tu szukacie? To miasto Sabatu, a wy do niego nie należycie.”



Kłamać? Mówić prawdę? Któreś z nas zaczyna. „Jesteśmy tu z polecenia Maksymiliana Keath'a. Mamy interes do ubicia ze Szlachetną Panią Li...” Zniknął. Prawie w tej samej chwili trzaskają drzwi magazynu. Wampir, który przed chwilą groził Wiktorii ulotnił się tak szybko, jak się pojawił. Zawiadomi Sabat? Nie, sam był w stanie poważnie nas poturbować, nie potrzebowałby pomocy. Zatem sprzymierzeniec? Czy obserwator?



Rozmawiamy długo, odrzucając masę niedorzecznych pomysłów na nawiązanie kontaktu. Nie damy rady dostać się do niej przemocą, zresztą, z porywaczami mogłaby nie chcieć dyskutować. Zatem przekazać wiadomość. W końcu ustalamy dwa scenariusze, do wykonania równolegle. Może chociaż jeden zadziała.



Wiktoria przez eBay zamawia, z dostawą na jutro, jakiś chiński antyk, nadający się na prezent dla Pani Li. Nie wiemy nawet, czy Kuei Jin śpią, jak reszta wampirów, w ciągu dnia – ale postanawiamy spróbować przekazać przesyłkę... normalnym kurierem. W eleganckiej szkatułce telefon komórkowy... Czyżby za dużo Matrix'a?



Plan numer dwa – Abraham Thropeids. Gabriel i ja oddalamy się o kilkanaście przecznic od magazynu, dzwonimy z budki telefonicznej. Pewny siebie głos po drugiej zmienia się, gdy powołujemy się na zaległą przysługę dla wspólnego znajomego. Zmienia się jeszcze bardziej, gdy pada imię Maksymiliana i prośba o dostarczenie listu.



Ustalamy, że Abraham ma odebrać list jutro, ze skrytki pocztowej na lotnisku Kennedy'ego. Nie jest w stanie powiedzieć, kiedy przesyłka dotrze do adresata – najpewniej za mniej więcej tydzień, wg. niego tylko najważniejsi nieumarli w mieście mają kontakt z Panią Li.



W drodze powrotnej szybki posiłek – przypadkowy przechodzień, wciągnięty w cień zaułka. Krew nadal wywołuje we mnie niesamowitą reakcję, ale sam fakt polowania – polowania na ludzi – stał się czymś codziennym, faktem nie wartym wzmianki. Doceniam dobry posiłek, jak zwykły człowiek.



Do magazynu wracamy, gdy do świtu jest jeszcze tylko parę godzin. Każde z nas próbuje znaleźć sobie jakieś zajęcie, zabić czas. Gabriel w pewnej chwili wstaje bez słowa i wychodzi, ale nie jest to dziwne – nie udało mu się polowanie wcześniej.



Jakiś bezdomny ładuje się do magazynu, razem ze swoim wózkiem z klamotami. Zanim zdążę go wywalić, za nim wchodzi Gabriel, zapraszając go do środka. Bezdomny jest kobietą, starą babcią zakutaną w stosy szmat. Razem z nią do środka wbiega czereda kundli, od małych wielkości kota do bydlaków zdolnych przerazić każdego pitbulla.



„Szmaciana babcia” kontynuuje, zaczęte najwyraźniej wcześniej z Gabrielem, targi. Jej „szczep” może nam dostarczyć innego Kuei Jin, który wcześniej próbował zamordować Panią Li, ale został schwytany przez jej ochronę. Sabat nie poinformował o tym swojego „gościa” - trzymali zamachowca jako dodatkową kartę przetargową, na inną okazję.



Co w zamian? Ach, drobiazg. Wydobyć z pierdla niejakiego Jeremy'ego, jej krewniaka. W skrócie: Sabat trzyma wilkołaka pod kluczem, inne garou nie są go w stanie go wydostać. Naprawdę, wyciągnięcie go będzie pikuś. Taaak właśnie, wilkołaka. Pół tony mięsa, szponów i kłów. Przynajmniej w szale – ale budynek, obłożony srebrem i innym tałatajstwem, nie pozwala mu wejść w szał. Nie pozwala się tez zbliżyć innym wilkołakom, i tutaj właśnie pasujemy my. Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. No, pewne znaczenie ma też fakt, że Gabriel i Wiki w czasach dawno minionych zostali przez wilkołaki w Polsce oznaczeni jakąś pozytywną klątwą or sth. Dlatego stara z nami rozmawia, zamiast poszczuć swoimi pieskami. Które są tak naprawdę – no popatrz! - stadem wilkołaków, a ja nagle nie jestem już tak pewny siebie.



Targi zakończone, babcia razem ze swoją sforą na razie nas opuszcza. Czekamy do jutrzejszej nocy. Czuję się trochę jak przez turniejem, myśląc o walce... Nie do końca dociera do mnie, że planujemy właśnie masowe morderstwo – ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, dla korzyści obiecanych przez inną – tak samo nam obcą osobę. Na razie wszystko przykrywa dreszcz emocji – walka, walka!

czwartek, 19 stycznia 2006

Archont

Pierścień na moim palcu to właśnie znaczy. Archont klanu Brujah, wybrany przez Maksymiliana Keath'a, członka rady Camarilli. Kawałek metalu, odznaczenie nadane mi za wyświadczone przysługi, a zarazem zobowiązanie do służby. Pozycja, o jaką Nieumarli walczą czasem przez stulecia, osiągnięta przez młodzika przeistoczonego niecały rok temu.



Maksymilian zaproponował nam – Wiktorii, Gabrielowi i mi - służbę jako zapłatę za odpowiedzi, które mu przywieźliśmy. W kwietniu 2005, po ucieczce z Amsterdamu do Wenecji, w zamian za nasze wiadomości przyjął nas w swojej domenie. Po raz pierwszy od chwili, kiedy zaczęło się to całe szaleństwo, los dał mi wybór. Nasze ważne wieści – stos bzdur, jak się potem okazało – były naszym biletem na arenę gier starych Nieumarłych. Tych samych, w których niedawno uczestniczyłem jako zwykły pionek.



Następny poziom. Spadają maski, tylko po to, by odsłonić kolejne. I następne, bez końca tych gier, w końcu to kłamstwa nagromadzone przez stulecia. Wenecja, Londyn, Paryż... W Amsterdamie przez przypadek natrafiliśmy na zwieńczenie intrygi rozgrywanej co najmniej od średniowiecza.



Nie mam cierpliwości, by opisywać kolejne ułudy, które przyjmowaliśmy za dobrą monetę. W niedzielę, w Nowym Jorku, dowiem się, czy znów pogoniliśmy za cieniem. Tak, biorę udział w tej grze – mimo, iż wtedy, w Wenecji, Maksymilian dał mi wybór: zamiast ryzykować, jak szaleniec pchając się w rozgrywki potężnych, mogłem zniknąć ze świata nieumarłych, próbować żyć normalnie. Jeśli byłoby to możliwe, jeśli ktoś nie przypomniałby sobie o moim udziale np. w spaleniu biblioteki uniwersyteckiej w Amsterdamie, jeśli wrogowie moich tymczasowych sprzymierzeńców nie znaleźliby mnie w mojej kryjówce, jeśli...



Ale miałem wybór. I wybrałem działanie, walkę i pewnie szybką Ostateczną Śmierć, a nie udawanie śmiertelnego, którym nie jestem i nigdy nie będę. Wybrałem stronę – choć może tylko do czasu, gdy spadną kolejne maski.



Minął niecały rok. Jestem tak daleko od tamtego Piotra, tamtego mnie, jak tylko mogłem się znaleźć.

piątek, 18 marca 2005

Welcome to Hell [czwartek, dzień]

Krzyk. Straszny, zwierzęcy wrzask bólu, wibruje w powietrzu, wyrywa mnie ze snu. Urywa się nagle, jak ucięty. Mimo, że przez szczelne rolety i grube zasłony nie przepuszczają w ogóle światła, moje ciało protestuje przeciwko działaniu o tej porze. Nieprzytomny, wstaję zastanawiając się, co się stało.


Łóżko obok mnie jest puste. Vanessa zniknęła. Wychodzę na korytarz, Wiktoria i Gabriel też przebudzeni. Ghoule patrzą na nas ze zdziwieniem. Mam wrażenie, że w powietrzu nadal słychać krzyk. Poruszamy się powoli jak na zwolniony filmie, nieumarły organizm pragnie zapaść się z powrotem w sen. Gdyby nie przerażenie, jakim napełnił nas słyszany przed chwilą wrzask nie podnieślibyśmy się nawet z łóżek.


Światło. Prze uchylona klapę prowadzącą na poddasze wlewa się światło słońca. Instynkt każe trzymać się z daleka od jasnej plamy na podłodze, nawet patrzenie w jej stronę sprawia ból. Gabriel zbiera siły, szybko wspina się schodkami na górę. Jeszcze zanim wystawia głowę przez otwór prowadzący na górę, jego ubranie zaczyna dymić. Szybkie spojrzenie, i spada na dół, uciekając przed palącymi promieniami. Twarz ma mocno poparzoną. „Vanessa nie żyje.”

czwartek, 17 marca 2005

Welcome to Hell [środa]

Dziś - wyjątkowo udany dzień. Pierwszy od bardzo dawna. Ale o tym kiedy indziej, te zapiski są sporo do tyłu wobec rzeczywistości.


Kolejny dzień wolny w barze dla mnie. W piwnicy Underground przygotowania do rozmów. Ja razem z ghoulami i resztą koterii miejskiej robimy za obstawę. Starszyzna, lekko znudzona, czeka. W ciągu dnia jakiś ghoul potwierdził, że Vladyslav przyśle kogoś na rozmowy... Na przykład o tym, ile Księżna jest skłonna zapłacić za nienaruszonego Eryka. Po jakiejś godzinie pojawia się czterech osobników. Skórzane kurtki, podarte jeansy, tatuaże.


Zaczyna się pyskówka. „Najeźdzcy” nie mają ochoty zwolnić Eryka, zanim nie zakończą swoich interesów w mieście. Kiedy skończą? Jak będą mieli ochotę. I jak ich ochota najdzie, będą masakrować „bydło”. Co chwilę powołują się na rzeź w Rosji – na to, że wobec oszalałej Baby Yagi zostawiono ich samych na śmierć. Potem dowiaduję się, że chodzi o bardzo starego Nosferatu, który przebudził się z letargu w wyjątkowo kurewskim nastroju. Wymordował kilkuset Spokrewnionych na Wschodzie Europy. Na razie...


Na razie Aleksandra zerka porozumiewawczo na Sylvię. Księżna skinęła głową... Lasombra zmienia się. Delikatnie, może to tylko moja wyobraźnia... Ale cienie w pomieszczeniu nagle gęstnieją. Zaczynają się wić niezależnie od ruchu przedmiotów, łączą się w macki... Nagle stają się trójwymiarowe, jak gęsty dym w nagle przyciemniony świetle obejmują czterech przybyłych... Młodzi są przerażeni, cień obejmuje ich całych, zalewa... Aleksandra śmieje się, i nagle ten, który najbardziej pyskował drży... wybuch krwi na jego piersi, mroczny dym wydobywa się na zewnątrz... wiruje. Ciało upada, całkowicie pochłonięte przez cień.


”Dobrze. Skoro już wiemy, na czym stoimy, porozmawiajmy rozsądnie. Eryk ma być tutaj w ciągu pół godziny. Dalsza dyskusja potem.” Księżna wygląda na rozbawioną. Trzęsącymi się ze strachu rękoma jeden z obcych wyciąga komórkę. Krótka rozmowa. „Będzie.”


Mija może piętnaście minut. Do piwnicy schodzi Eryk. Wyciera zakrwawione ręce w podaną przez ghoula chustkę. „Przed wejściem w furgonetce są dwa ciała. Kierowcy nie byli zbyt przyjaźni.” Śmiech. Do trójki negocjatorów chyba dotarło, że sytuacja nie wygląda tak, jak myśleli... „Jutro nie będzie was w moim mieście. Rozumiemy się?” Sylvia ma naprawdę dobry humor.


Spojrzenie w stronę Aleksandry. Cienie znów się kotłują, znów gęstnieją... Zalewają dwóch z ocalałych gości. Dławią. Rozrywają na strzępy. Krótki jęk... I gdy ciemność rzednie, nie ma nic. Ostatni ucieka biegiem.


”Taak. Tę kwestię mamy chyba rozwiązaną. Teraz druga sprawa... Za dwa tygodnie do miasta przyjedzie Egzekutor Camarilli na inspekcję. Do tego czasu chcę, by nie było już śladów po tej wizycie. Ani po poprzedniej, złożonej przez Sabat. Wiktorio, według Huberta w Twojej domenie nadal pałętają się niedobitki Sabatników. Zajmij się tym jak najszybciej. Gabrielu – Hubert miał do Ciebie osobisty interes.”


Koniec spotkania. Noc jest młoda... Bez jakiegokolwiek pomysłu, idę z Wiktorią na spacer po jej terenach. Całe Bos En Lommer... jak tutaj znaleźć pojedyńczą osobę?


Na ranem, gdy już wracaliśmy do schronienia, trafił nam się fuks. Zauważam kobietę, dość młodą. Na nasz widok puszcza się biegiem, z powrotem w ulicę z której wyszła. Krótki pościg. Jest najwyraźniej wycieńczona, gdy ją doganiamy – przestraszona zwija się na asfalcie. Jak zmęczony menel, zwykły ćpun. Ale jest w niej coś szczególnego, zapach? Czyżby jakikolwiek zapach mógł się przebić prze ten smród niemytej od dawna skóry? Coś, po czym rozpoznajemy w niej Spokrewionego.


Wiktoria uspokaja ją, wciąga w rozmowę. Dziewczyna nie jest zbyt komunikatywna. Zresztą, gdy powoli wyciągamy z niej historię ostatnich tygodni – wcale się nie dziwię. Sabat – druga duża wampirza sekta – ma bardzo nieprzyjemne tradycje związane z tworzeniem potomków. Nowoprzeistoczony wampir, zanim odzyska przytomność, zostaje zapakowany w trumnę i zakopany w grobie. Gdy wyrwie się na powierzchnię – dostaje na dzień dobry strzał łopatą przez łeb. Co by za dużo od świata nie oczekiwał. Vanessa – bo tak nazywa się dziewczyna – została zakopana, o ile pamięta, razem z kilkunastoma innymi osobami. Mieli zostać przymusowymi żołnierzami w trwającej wtedy próbie najazdu. Mięsem armatnim. Zanim dała radę wyswobodzić się z grobu, sfora dawno o niej zapomniała.


Nie wytrzymuję tych bzdur, które Wiktoria jej wciska. „My jesteśmy inni. Lepsi. Nie przemieniamy nikogo na siłę. Nie niszczymy.” Jakby mnie ktoś kurwa pytał o zdanie. Jakby ktoś wziął pod uwagę, że jestem osiemnastoletnim gówniarzem, który może uważał –wtedy! –że jest samotny i nie ma nic do stracenia. Nie potrzebowałem tak brutalnego uświadamiania mi, jak mało wiem o świecie. Wybucham, komentuję. Podpuszczam, zaprzeczam prawie wszystkiemu, co powie. „Nie ma różnic, wszyscy jesteście tak samo potworni”. I dlatego moją winą jest to, co dzieje się później.


”Możesz żyć prawie normalnie.” Vanessa, wściekła, nie wytrzymuje. „Normalnie? Co ze mnie zrobiliście?” Unosi w górę dłonie. Nagle ciało nabrzmiewa, zmienia się. Skóra znika, na wierzch wychodzą kości, formują pazury. Zamiast rąk dziewczyna wyciąga teraz do nas długie, potworne ostrza. „Normalnie?” Stajemy w pół kroku. Skoczy na nas? Zaatakuje? Upada na ziemię, jej ręce zostawiają głębokie rysy w asfalcie. Długo trwa, zanim się uspokoi.


Docieramy do domu. Już prawie świt. Vanessa, umyta i w czystych rzeczach, wygląda zupełnie inaczej. Spokojniej? Tak się nam wydaje. W moim pokoju jest drugie łóżko, na którym układa się do snu. Zapadając w nicość zastanawiam się, czy nie zaatakuje mnie w ciągu dnia...

poniedziałek, 28 lutego 2005

Welcome to Hell [wtorek]

Nie poszedłem do roboty. Najchętniej nie robiłbym nic po tym, co wczoraj się wydarzyło. Z marazmu wyrwała mnie dopiero kobieta, która koło 23 zadzwoniła do drzwi. Wpuścił ją jeden z ghouli. Nawet nie przyszło mi do głowy zaprotestować, że wpuszcza bez żadnej rozmowy obcą osobę. Aleksandra była... piękna. Wspaniała. Niesamowita. Zapierająca dech (gdybym jeszcze oddychał). I była siostrą Wiktorii. Nieumarłą, tzn. obie zostały stworzone przez Gerarda. Poszły do jej pokoju porozmawiać, a ja z Gabrielem staliśmy jak wmurowani.


Cóż, panie po zakończeniu rozmowy wróciły w niesamowicie dobrym nastroju. Poszliśmy na spacer, oprowadzić gościa po nocnym mieście i przedstawić Księżnej. Sielanka, jakby nic się wczoraj nie zdarzyło.


O rzeczywistości przypomniało nagłe pytanie Aleksandry: „Czy śledzący nas od wyjścia człowiek jest waszym sługą?” Nie był, żadne z nas nawet nie zdawało sobie sprawy z jego obecności. Starsza siostra miała sposobność pochwalić się swoją mocą... Skręciliśmy w boczny zaułek, nasz ogon kilkadziesiąt metrów za nami. Aleksandra zniknęła w cieniu, rozmywając się zupełnie. Gdy obcy przechodził obok, z mroku wyłoniła się jej ręka, wciągając go za sobą... A zaraz potem Aleksandra stanęła znów obok nas, razem ze swoją ofiarą. „To jest Igor. Igor chętnie nam wszystko opowie, bo jest we mnie zakochany. Nieprawdaż, Igorze? A jeśli coś ominie, będę się gniewać. Nie chciałbyś tego, prawda?” Cielęcy wyraz na twarzy schwytanego na moment ustąpił trwodze.


Rzeczywiście, po drodze do Underground nieszczęśnik był bardziej niż chętny do współpracy. Wytłumaczył, że całą akcję rozpętał osobnik, który dwa dni temu pojawił się wśród rosyjskojęzycznych emigrantów - Vladyslav. W ciągu pierwszej nocy, obiecując łatwy zarobek, zebrał spory gang. Część ze swoich nowych podwładnych przemienił, resztę związał krwią. Niestety, Igor nie miał pojęcia, o co Vladyslavovi chodzi... ale wiedział, gdzie miał się spotkać ze swoim zmiennikiem.


Księżnej nie udało się uzyskać od niego nic więcej... Tak po prawdzie, bardziej zainteresowała ją osoba Aleksandry. Zainteresowała... Hmm. Tak, jak interesują się sobą dwa drapieżniki, kiedy jeden wejdzie na teren drugiego. Wiem, że między nimi jest jakiś stary zatarg, sprzed kilkuset lat. W każdym razie „prezent” powitalny w postaci skorego do rozmów Igora nieco ułagodził sytuację.


Przesłuchanie zakończone, ghoul został wysłany do Vladyslava z propozycją rozmów. Cóż, panie zakończyły wspominać stare czasy, a Aleksandra zaprosiła nas do „skromnego” hotelu, w którym się zatrzymała. No, jeśli penthouse w Sheratonie to skromne lokum... Ja... Ech. Wsiąkłem w Dooma3. Wiktoria z siostrą zostawiły nas, poszły na zakupy. Widać pewne rzeczy nie przechodzą nawet po śmierci.


Zaraz po ich wyjściu przyszedł Albert - kolejny ze starszych miasta. Dziwnie wyglądał. Ubrany zamiast w zwyczajne dla niego wytarte dżinsy i skórę – w garnitur, lekko za mały. Przytargał ze sobą wielki bukiet róż.. Cóż, nie zachowywał się jak starszy. Raczej jak gówniarz, który przyszedł się tłumaczyć przed panną... I z tego, co mi wiadomo, tak właśnie było. Tylko konsekwencje groziły mu trochę gorsze, niż scena przed znajomymi. Absurd...


Otworzyły się drzwi, Albert poderwał się natychmiast na nogi, lekko przerażony. Bardzo przypominał tego ghoula, którego nieco wcześniej tej nocy sponiewierała Aleksandra. A przecież nawet jej jeszcze nie widział. Siostry wróciły, Gabriel delikatnie dał znać, że należałoby się zmyć. Współczułem Albertowi? Czy zazdrościłem? Uroda Aleksandry zupełnie zamieszał mi w głowie. Już po wyjściu przypomniałem sobie o Natalii. Poczułem się kurewsko samotny. Nawet nie brak dziewczyny, znów myśli mi dryfują dokoła moich bliskich – kumpli, rodzeństwa... Koniec. Nie da rady wrócić.